środa, 26 października 2016

O rozwoju słów kilka



U starszego syna obserwujemy zdolności matematyczne. Po mamusi :). Bardzo ładnie liczy. Nawet do 100 z niewielką pomocą. Wykonuje proste zadania typu 5-2, 3+4 itp. Rozpoznaje wszystkie cyferki, trochę myli 9 i 6, nic dziwnego. Super radzi sobie także z puzzlami - zarówno z tymi o dużych kawałka, jak i o małych. Największa ilość elementów, jaką układał, to 70.
Nie licząc puzzli dla dwulatków, tych 3-4 elementowych, zaczynaliśmy od tego:

Po ich zakupie przyszliśmy do domu i rozpakowywaliśmy z Pluszakiem zakupy, a Dziabusz dobrał się do pudełka. Wtedy jeszcze nie było Bąbla, więc miał całą podłogę dla siebie. My skończyliśmy rozkładać produkty po szafkach, a Miś w tym czasie rozprawił się z układanką. Nie byliśmy mu potrzebni. 
Były też małogabarytowe obrazki, jak ten [wielkość jednego puzzla jest wyraźnie mniejsza od tych powyżej]:


A ostatnio działamy na zestawach:

 


Właśnie wśród tych ostatnich obrazków jest ten 70-elementowy. Ulubiony Misia, bo przedstawia pociąg.
Pluszak kupił także prostą układankę, ponownie 30 części, bardzo duże kawałki, ale na odwrocie jest druga wersja - czarno-biała. I na prawdę jest to duuuża trudność, kiedy nie można się posiłkować kolorami. Na szczęście Dziabusz się nie poddaje i walczy również z takimi utrudnieniami.


Nasz starszy syn lubi też śpiewać i ma wyraźne wyczucie rytmu. W przedszkolu podoba mu się rysowanie, ale w domu woli inne zabawy. Chcemy z Pluszakiem zapisać go na jakieś zajęcia ruchowe. Raz – trochę się wyżyje energetycznie, dwa – nie będzie łobuzował z Dzidziusiem przez czas zajęć dodatkowych. U nas w mieście nie ma zbyt wielu takich form. Fajne byłyby sporty walki, oczywiście nie mam na myśli boksu. Jakieś kung-fu czy inne jujitsu. Niestety – są tylko dla starszych dzieci. Nasz 3,5 latek będzie musiał się zadowolić zabawami z piłką. Może to wystarczy.

Młodszy, z uwagi na chorobę, nie rozwija się w standardowym tempie. Ma 20 miesięcy i jeszcze nie mówi, chociaż próbuje. Perfekcyjnie mówi „nie, nie, nie” kręcąc przy tym główką i najważniejsze, że umie „daj”, więcej mu nie trzeba;). Sam wymyślił zabawę! Mówi do nas „ija ija” – w znaczeniu wozów policyjnych, straży pożarnej lub karetki, a na pytanie, „gdzie jest ija ija?” wywija rączki i mówi „ymm ma” [nie ma]. Niezmiennie mnie to bawi i rozczula. Rozumie bardzo dużo. Według mnie przynajmniej na poziomie jego zdrowych rówieśników. Pokazuje wiele przedmiotów, o które pytamy, rozpoznaje zależności, np. na pytanie o czapkę pokazuje głowę; na widok termometru odchyla koszulkę przy dekolcie, żebym mogła go wsadzić pod pachę; jak zakaszle próbuje się klepać po plecach pokazując, co mam zrobić. Brata też chętnie klepie po plecach, gdy ten kaszlnie. Kiedy coś się rozleje biegnie po papierowe ręczniki. Dużo by wymieniać. Jest też okropnym złośnikiem. To również po mamusi. Zabierz mu miskę z jedzeniem, jeśli jeszcze coś zostało – oj, będzie głośno.

wtorek, 25 października 2016

Zazdrość starszaka, czyli jeszcze dwa lata i trochę odetchnę. Może.



Jak się tak rozglądam wśród znajomych z dwójką dzieci, to oceniam, że jeszcze 1,5 – 2 lata i w końcu znajdę czas dla siebie. Póki co ponad 20-miesięczny Bąbel i 3,5 letni Dziabusz uskuteczniają głównie zabawy przyprawiające o ból uszu [konkursy w najgłośniejszym pisku] lub gardła [nieudolne próby egzekwowania przeze mnie ciszy za pomocą wrzasków], a nieśmiałe pomysły, żeby olać wszystko i poleżeć przed telewizorem wywołują wizje jazdy karetką na sygnale, wizyty strażaków albo interwencji policjantów wezwanych przez sąsiadów.

Co dziwne, to starszak inicjuje niezgody. Młody umie zająć się sam nawet na dość długo. Co z tego, skoro starszy brat się wpiernicza, bo właśnie sobie przypomniał, że to małe uszkodzone auto, którym bawi się Bąbel jest takie super. Nieważne, że ostatni raz zwrócił na nie uwagę 3 miesiące temu. Dzidziuś parkuje w tym wjeździe do garażu? Po co skorzystać z drugiego, spróbujmy wbić w ten mały przejazd dwa autobusy, może się uda. O, Młody wziął sobie właśnie zabawkowy telefon, dam mu mój nowy „tablet” do nauki literek: „Bąbel, zamienimy się?”. Nawet włączenie bajek Dziabuszkowi, żeby rozdzielić chłopców i dać małemu swobodę w zabawie [bajki go niezbyt interesują] nie jest wystarczające – bardziej kuszące od bajek jest przeszkadzanie bratu. Wiem, że tak naprawdę nie chodzi o przeszkadzanie, tylko chęć uczestniczenia, ale to mnie nie pociesza. 

Jakiekolwiek próby WSPÓLNEJ zabawy kończą się fiaskiem. Budowanie z klocków – Dziabusz akurat chce te, które ma "Wiewiórka". Wyścigi aut zjeżdżających z drewnianego garażu – oczywiście obaj chcą jechać na raz. Czytanie książeczek – maluch się nie interesuje. Robienie kulek z papieru i rzucanie ich do miski – nikt się nie interesuje. Rzucanie czym popadnie gdzie popadnie – supeeeer, ale mama zabrania:/. Dlatego nasze popołudnia opierają się głównie na wyjściu z domu. Spacer, zakupy, odwiedziny u dziadków. W ostateczności jazda samochodem bez celu. 

Każdy z nich oddzielnie jest cudownym, kochanym dzieckiem, ale razem… Wiem, jaki jest tego powód – młodszy jest traktowany inaczej, bo mniej rozumie, bo trzeba do niego w inny sposób mówić, bo toleruje się niektóre zachowania, których nie zdążył się nauczyć. A starszy jest rozżalony, dlaczego Dzidziuś może, a on nie. I pewnie to jest również powodem „wstecznego” zachowania Dziabusza – zamiast uczyć młodszego brata, naśladuje jego piski, rzucanie zabawkami, uderzanie o stół itp. I znów powód do złości i zazdrości – robią to samo, a rodzice reagują inaczej. „Młody, ciiii, nie piszcz”. „Dziabusz, przestań wrzeszczeć!”. WIEM, ŻE TO ZŁE. Ale tak trudno się powstrzymać! Stąd myśl, że jeszcze 1,5 - 2 lata. Wtedy Młodszy będzie w obecnym wieku starszego i też będzie można od niego wymagać tego samego. Oboje będą traktowani w miarę równo, a kłótnie o zabawki będą się kończyły zabraniem powodu niezgody. Taki jest plan...

niedziela, 2 października 2016

Przedszkole Montessori - wady i zalety pedagogiki z punktu widzenia rodzica:)

W końcu publikuję post, który napisałam ponad rok temu, także u nas już nieaktualny, ale komuś może pomoże.

Wybór odpowiedniej placówki opieraliśmy głównie na bliskiej odległości od domu. Dziadkowie Kluska zrobili nam niespodziankę i wyznali, że kiedy miał 3 miesiące zapisali go na listę kandydatów do przedszkola Montessori [też jest w miarę niedaleko]. Zaczęliśmy zatem czytać, na czym polega wyjątkowość tej formy edukacji. Trzeba przyznać, że jest dość kontrowersyjna. Nie będę opisywać historii założycielki ani wszystkich szczegółów, można to łatwo wyszukać w internecie. Generalnie metoda została stworzona dla dzieci niepełnosprawnych, aby umożliwić im rozwój i szansę na "normalne" funkcjonowanie w społeczeństwie. Bardzo fajny artykuł przedstawiający dość obiektywnie założenia pedagogiki Montessori znalazłam na stronie godmother.pl. W skrócie - metoda przygotowana dla dzieci niepełnosprawnych została zastosowana wśród dzieci zdrowych, w całości. Nie uwzględniono odmiennych możliwości intelektualnych i motorycznych; w artykule mówi o tym przykład dotyczący podnoszenia klocków pojedynczo [nie wolno wziąć kilku naraz]. Odsyłam do tego tekstu, a sama opiszę własne obserwacje z pobytu w tej specyficznej placówce.
Nasłuchaliśmy się o przedszkolu wielu negatywnych opinii. A to, że nie ma zasad, a to, że problem z kontynuacją późniejszej nauki tą samą metodą, a w końcu, że dla snobów itp. Zaczęliśmy czytać o podstawowych założeniach. Dowiedzieliśmy się, że pedagogika Montessori wyklucza zabawki w klasycznym rozumieniu. Wszystkie dostępne akcesoria mają służyć nauce, zatem nie ma misiów, samochodów czy lalek, są klocki do dodawania, kolorowanki określające anatomię ludzi i zwierząt, koraliki do tabliczki mnożenia itp. Maluchy uczą się funkcjonowania na co dzień - obcują ze szklanymi przedmiotami, posługują się nożem i widelcem, zmywają talerze po zjedzeniu śniadania [byłam mocno zaskoczona widząc to]. A śniadanie jedzą w swojej sali - stoi stół z kilkoma krzesłami, na nim kromki chleba, szynka, pomidor i inne elementy niezbędne do spreparowania kanapki, którą każdy tworzy samodzielnie. Jest na to około 1,5 godziny, może więcej, dlatego, mimo ograniczonej ilości miejsc, dla wszystkich wystarczy czasu. I tu wspomnę o cesze pedagogiki Montessori, która doprowadziła do opinii "brak zasad", mianowicie - dziecko nie jest do niczego zmuszane. Chcesz, to jesz, nie chcesz - nie musisz, będziesz głodny albo zjesz za 20 minut. I to nie dotyczy jedynie posiłków. Jeśli przedszkolak nie chce liczyć patyczków, może zbudować "różową wieżę" albo poćwiczyć pisanie literek. Może też pomóc koledze, jeśli ten akurat nie ma pomysłu na siebie. Wychowawcy Montessori wychodzą z założenia, że nicnierobienie w końcu się nudzi i dzieci Z WŁASNEJ INICJATYWY podejmują jakieś działania. Fragmenty artykułu ze strony edukacja-klasyczna.pl opisują ten rodzaj pedagogiki jako "złudzenie wolności" i porównują ją do założeń Jean-Jacquesa Rousseau, który mówił, że „bez wątpienia wolno dziecku robić, co zechce, ale wolno mu chcieć tylko tego, czego wy chcecie, żeby ono chciało. Nie wolno mu zrobić kroku, którego dla niego nie przewidzieliście, nie wolno mu otworzyć ust, jeżeli nie wiecie, co chce powiedzieć”. Jednak, jeśli wczytać się w filozofię Rousseau, dzieci miały zacząć ćwiczyć umysł dopiero po 12 roku życia, zaś Montessori zastępuje zabawę nauką od najmłodszych lat.
Właśnie wczesna nauka jakoś mnie zniechęcała do tego przedszkola. Co prawda dzieci nie rozumieją, że to forma kształcenia, a nie klasycznie pojęta zabawa i pewnie im to nie przeszkadza, ale siedzi mi w głowie taka obawa, że w którymś momencie Dziabusz się połapie, że robimy go w balona i zamiast od 6 roku życia podjąć trudy wieeeeeeloletniej edukacji, został na nią skazany mając 2,5. Może to błędne rozumowanie, jednak nie chciałabym go pozbawiać dziecięcej beztroski, szczerej radości i, co tu dużo mówić, zwykłego łobuzowania [oczywiście w granicach rozsądku]. W przedszkolu Montessori nie ma na to miejsca. W salach jest CICHO! No, nie bezszelestnie, ale nie ma zgiełku, wrzasków, pisków. Maluchy rozmawiają przyciszonym głosem, a kiedy któreś zachowuje się głośniej - zwracają mu uwagę [nie wychowawcy, a koledzy!]. Nauczyciel jest tu tłem, ma nadzorować, czasem zaproponować formę aktywności, jeśli ktoś dłuższy czas nie może znaleźć siebie zajęcia, czuwać nad bezpieczeństwem i nieść pomoc, jeśli dziecko jej sobie zażyczy [nic na siłę].
Takie podejście do rozwoju ma swoje wady i zalety, jak wszystko. Ja na plus zaliczam:
+ grupy łączone wiekowo, co jest czymś naturalnym i logicznym, wszak na placu zabaw, w sklepie, w parku nie dzieli się ich na maluszki i starszaki,
+ indywidualne podejście do każdego dziecka [biorąc pod uwagę ciągłą naukę, to niemal jak korepetycje],
+ rozwój intelektualny [niekiedy zajęcia są prowadzone w dwóch językach],
+ szacunek.
Jako minus traktuję:
- ograniczenie beztroski,
- brak klasycznej pory drzemki [Dziabusz potrafi przespać w ciągu dnia ponad 3 godziny, a w montessoriańskich przedszkolach dzieci, które chcą spać, śpią w sali, w której pozostałe maluchy są aktywne; wątpię, żeby to się udało z Kluskiem i nie chodzi o hałas, choć to też, po prostu zobaczy, że są ciekawsze rzeczy od drzemki, a brak tej formy odpoczynku w jego przypadku skutkuje ciężkim wieczorem],
- paradoksalnie grzeczne zachowanie i wyciszenie uważam również za minus, już wyjaśniam: dziecko, które przez 10 godzin [tyle Dziabusz spędzałby w przedszkolu, ponieważ oboje z Pluszakiem pracujemy poza miastem i dojazdy zajmują nam po niemal godzinę w jedna stronę] musi być spokojne, bardzo się tym spokojem męczy. Maluchy potrzebują ruchu, czasem trochę wrzasku i radosnych pisków, biegania, skakania, gimnastyki. Uniemożliwianie im tego [nie licząc spacerów] frustruje je i zmusza do szukania ujścia nagromadzonym emocjom w późniejszej porze dnia.

Jak ze wszystkim - jednym odpowiada, inni są przeciwni. W moim przypadku zaważyły drzemki [a raczej ich brak]. Dodatkowym argumentem przeciw, był bywający na naszym placu zabaw chłopiec z przedszkola Montessori, który jest największym łobuzem, rozrabiaką i brutalem nieoszczędzającym nawet najmłodszych dzieci, na całym osiedlu. Ale może to tylko przypadek:).