Podczas weekendu, który rozpoczęliśmy w czwartek po południu, Dziabusz był jakiś nieswój. Pierwszego wieczoru były problemy z położeniem go spać, co dotychczas nie wymagało większego zachodu - kładło się Kluska do łóżeczka, dawało pieluchę oraz smoka i maluch sam zasypiał. Niespodziewane trudności tłumaczyliśmy dłuższą jazdą samochodem i przestawienie pór czuwania z porami spania.
W piątek było nie najgorzej. Dość mało spał w ciągu dnia, więc znowu była wymówka na jego marudzenie. Sobota minęła podobnie. Trochę zabawy, trochę niezadowolenia, trochę spania, jeszcze w granicach normy.
W niedzielę szykowaliśmy się do powrotu, a gorsze samopoczucie Dziabusza tłumaczyliśmy tym razem długim pobytem z dziadkami i ich zaangażowaniem w zabawy z wnukiem. Mieliśmy nadzieję, że w domu wszystko się ureguluje i wróci do codziennego rytmu. Niestety, po stwierdzeniu, że smyk jest mocno ciepły, rozpalony, zmierzyliśmy temperaturę i poszukaliśmy opinii w internecie:). Miał 37,8 stopnia Celsjusza, co, podobno, w przypadku niemowląt nie jest jeszcze gorączką.
Przejęłam się dość mocno, bo nie wiedziałam, co robić i czy w ogóle coś. Pluszak proponował, żeby poczekać, aż wzrośnie temperatura [jeśli zamierza]. Klusek jednak był coraz bardziej marudny, niespokojny i płaczliwy, dlatego zdecydowaliśmy się na telefon do pediatry i wizytę domową.
Dziś rano robiliśmy badanie moczu, w tym celu trzeba było przykleić Misiowi woreczek przy siusiaku. Ciekawe doświadczenie:), przynajmniej dla mnie, nie wiem jak dla niego. Wyniki wykazały początki jakiegoś wirusa w drogach moczowych. Zaczęliśmy leczenie, które ma potrwać 6 dni, ale mam nadzieję, że rezultaty będą już jutro. Kochany Dziabusz jest dzielny, czasem się jeszcze bawi, czasem uśmiechnie, zagada, ale ogólnie widać, że coś mu jest. Oby już pierwsze dawki leku przyniosły poprawę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz