wtorek, 6 maja 2014

Pierwszy dzień z opiekunką

Mama Dziabusza wróciła do pracy! Wczoraj był mój pierwszy dzień. Przyszłam z ciachem i odwiedzałam pokoje. Czułam się, jak na ploteczkach, chociaż zaczęłam również przejmować obowiązki. Rano, gdy wychodziliśmy z Pluszakiem z domu, Miś oczywiście spał. Po dotarciu na miejsce i pierwszych przywitaniach chciałam wypróbować kamerę. Uruchomiłam internet w telefonie, wpisałam odpowiedni adres w pasku, potem login i hasło, i... "brak wtyczki". Jak, skoro w domu działało? Pomęczyłam się, próbowałam instalować. Nic z tego. O 9 nie wytrzymałam i zadzwoniłam do opiekunki. Oczywiście okazało się, że wszystko gra. Uspokojona zaczęłam się trochę bawić telefonem i zauważyłam zainstalowaną aplikację na pulpicie. Całkiem o niej zapomniałam, a specjalnie w celu łatwego połączenia tam się znalazła. Za jej pomocą bez problemu uzyskałam obraz i dźwięk. Dziś też podglądam. Nie chcę, żeby to było uciążliwe dla niani, dlatego staram się nie ruszać kamerą i nie patrzę też bez przerwy [zaglądam co jakiś czas na 2-3 minuty]. Po powrocie do domu usłyszeliśmy pełny raport o godzinach pobudki, drzemki, długości spaceru, posiłkach, jakie zjadł i jak reagował na opiekunkę po przebudzeniach. Dziabuszek uśmiechnięty, nieszczególnie rwał się do mamy na ręce, więc krzywda mu się raczej nie działa. Mieliśmy z Pluszakiem moment zawahania, czy dokonaliśmy optymalnego wyboru. Wynikało to trochę ze wzajemnego nakręcania się. Zaczęło się od tego, że wybrana pani nie mogła dostarczyć nam referencji z dotychczasowego miejsca pracy, bo jeszcze wtedy tam pracowała. Obiecała je nam po wygaśnięciu umowy. Wczoraj ich nie otrzymaliśmy, a przypomniał nam o tym Pluszak, późnym popołudniem. Zaczęliśmy się zastanawiać nad powodem. Wyobrażaliśmy sobie, że wcale tych referencji nie dostała, a obawy wzmogły się, kiedy po wysłaniu smsa z prośbą o wzięcie dokumentu następnego dnia, nie otrzymaliśmy odpowiedzi [wcześniej zdarzał się już kontakt smsowy]. Roiliśmy sobie, że niania knuje, jak podrobić pieczątkę poprzedniego pracodawcy. Same czarne myśli. Kiedy dziś rano dostaliśmy od niej kopertę z wszystkimi referencjami [w tym z tymi najbardziej nas interesującymi] odetchnęliśmy z ulgą. Brak zaufania nie jest chyba czymś niespotykanym w naszej sytuacji. Dodatkowo mamy w pamięci rozmowy z kandydatkami i gładkie kłamstwa niektórych z nich na temat kontaktu do osób, których dziećmi się rzekomo opiekowały. W jednym przypadku potencjalna niania podała numer telefonu i nazwisko „państwa z synem i córką”. Jak się szybko okazało [na facebooku!], wskazaną rodziną była siostra kandydatki. Próbowałam ją tłumaczyć i zasugerowałam Pluszakowi, że może nas źle zrozumiała. Postanowiłam zadzwonić do opiekunki i się upewnić. Zapytałam, czy ci państwo od dwójki dzieci będą ją kojarzyli. Gdyby chciała wyprostować sytuację, powiedziałaby, ze podała numer do siostry, której córek też pilnowała, a np. do tej drugiej pary nie ma kontaktu. Ale dziewczyna upierała się przy swoim, więc została skreślona [chociaż zapowiadała się bardzo dobrze]. Cieszę się, że konieczność dokonania wyboru i podjęcia tak ważnej decyzji mamy już za sobą. Musimy być dobrej myśli i liczyć, że Dziabusz i niania zżyją się ze sobą i będą miło spędzać czas, a ja skupię się na pracy;).

piątek, 2 maja 2014

Zabawki, sprzety i gadżety z perspektywy czasu. Co warto kupic, a co było stratą pieniedzy. Dużo o wózku Britax B-Motion 4.

W jednym z pomieszczeń w domu dziadków Dziabusza powstała przechowalnia jego akcesoriów [z myślą o siostrzyczce]. Niektóre z nich okazały się niewypałem, inne - wręcz przeciwnie.
Opisuję w tym poście sporo rzeczy, które pojawiły się u nas w domu. Często już o nich pisałam, dlatego umieściłam dużą ilość linków do odpowiednich lokalizacji, żeby się nie powtarzać.
Jeden z pierwszych zakupów [pomijając oczywiście meble do pokoju i wózek, które są raczej niezbędne] obejmował pakiet używanych rzeczy: wanienka na tzw. komodzie, leżaczek-bujaczek oraz kosz Mojżesza na drewnianym stelażu, w komplecie był satynowy biały becik. Wanienkę szybko wymieniliśmy ze względu na niewygodę użytkowania, komoda była w złym stanie [przerdzewiałe rurki, nierówne półki], więc wylądowała na śmietniku, leżaczek był wystarczający i chociaż nie zachwycał wyglądem, to uznaliśmy, że nie ma sensu kupować kolejnego, ten spełniał swoją funkcję.


Posiadany przez nas nie ma doczepionych zabawek, ani wkładu dla noworodka, dlatego jest dość ponury. [Ziggy zebra].
Natomiast kosz Mojżesza był strzałem w 10. Dziabusz przez około 2,5 miesiąca spał w nim po mojej stronie łóżka. W ciągu dnia przenosiliśmy całość, ze stelażem, do salonu i synek przebywał blisko nas. Na wyjazdy nad jezioro również był genialny [mamy bardzo duży bagażnik, więc większe od złożonego łóżka turystycznego wymiary nie były nam straszne].
Później kupiliśmy karuzelkę do łóżeczka [również używaną]. Zależało mi, żeby poza dźwiękiem i kręcącymi się zabawkami posiadała także projektor rzucający na sufit ruchome obrazki [np. gwiazdki], okazało się, że niepotrzebnie. Nigdy z tych świetlnych efektów nie skorzystaliśmy, poza momentem sprawdzenia działania. W ciągu dnia, kiedy maluszek przyglądał się karuzeli było zbyt jasno, żeby zauważyć światełko na suficie, wieczorem zaś synek zasypiał samodzielnie, więc mogło go to jedynie rozpraszać. O karuzeli i pierwszych kilku zabawkach już pisałam.
Po jakimś czasie zdecydowaliśmy się na kojec. Teoretycznie do zabawy, w praktyce także na drzemki w ciągu dnia. Wtedy karuzela została przeniesiona właśnie do kojca, a łóżeczko miało zacząć się kojarzyć jedynie ze snem. Przy wyborze wzięliśmy pod uwagę wielkość i rozkład salonu i wykluczyliśmy kojce sześciokątne, ośmio-, dziesięcio- itp. oraz te o rozmiarach łóżeczka. Kupiliśmy solidny i ładny mebel, wykonany z drewna bukowego i rewelacyjnie, bardzo łatwo się składający [każda ze "ścianek" jest umieszczona na wałku, dzięki czemu po wysunięciu obejm z górnych rogów wystarczy złożyć je do środka]. Długość 100 cm, szerokość - 75. Podłoga regulowana na trzech wysokościach. Firma Herlag.


Zastanawiamy się czasem z Pluszakiem, jakby to było, gdyby Dziabuszowi urodziło się rodzeństwo i przyszło mi do głowy, że skoro Miś już z kojca nie korzysta, to może mógłby on posłużyć jako łóżeczko dla młodszego dziecka. Znalazłam nawet ze dwa materace, które mają ten sam rozmiar.


Był też telewizorek. Pierwszymi wrażeniami się dzieliłam, a kolejne niewiele się niestety różniły. Ten bajer uznałabym za zbędny. Albo fajny na chwilę, bo jednak kilka razy został użyty. Nie kupiłabym go drugi raz. Po drodze było też sporo zabawek, które smyk dostał od dziadków, chrzestnych czy naszych znajomych. Spośród nich na uwagę zasługuje może pchacz, jako bardzo i na długo zajmujący Kluska gadżet. Nadal, mimo nabycia przez synka umiejętności chodzenia, nie popadł w niełaskę. Nie umiem ocenić, czy przyśpieszył, czy opóźnił moment samodzielnego stawiania kroków, jednak przynosi wiele radości i o się liczy. Wcześniej pisałam trochę o jeździkach, a potem o tym konkretnym, który Dziabusz dostał. Na roczek otrzymał jeszcze jeden. Ciuchcię, do której można przyczepić wagonik. Bez wagonika jest pchaczem, z - jeździkiem, na którym maluch może usiąść i odpychać się nóżkami.

Wśród zbędnych wydatków znalazła się na pewno wanienka turystyczna, którą kupiliśmy na wakacje. Nasza była pompowana. Gdy Pluszak podpierał główkę Dziabusza, naciskał ramieniem na miękkie brzegi i wylewał wodę. Generalnie było to bardzo niewygodne i łatwiej kąpałoby się Kluska w dużej wannie lub delikatnie prysznicem.
Podobnie, jeśli chodzi o koszty, wyglądała sprawa termometru. Opisywałam moje przygody z jednym konkretnym modelem. Na szczęście udało mi się go sprzedać i teraz rozglądam się za jakimś rzeczywiście dokładnym, a przy tym szybkim sprzętem. Póki co nie znalazłam takowego.
Przydatne, do czasu, było krzesełko do karmienia. Miałam problem z wyborem, na szczęście zdecydowałam się ostatecznie na tanie, a nie dizajnerskie. Obecnie nie korzystamy z tego mebla, bo ograniczanie swobody Dziabusza kończy się wrzaskiem i absolutnie wyklucza nakarmienie go. Ale przez jakiś czas się sprawdzał i może jeszcze wróci do łask, kiedy opiekę nad maluchem przejmie niania, być może jej będzie wygodniej i łatwiej w ten sposób podawać posiłki. Zobaczymy.
Kupiliśmy też matę do zabawy DWINGULER, która miała zastąpić zbyt małe już maty dla najmłodszych niemowląt. Temat różnic pomiędzy nią, a klasycznymi piankowymi puzzlami też poruszałam. Dodatkowo tutaj, zarówno w treści, jak i w komentarzu pod postem wpisałam kilka uwag o dwingulerze. Z tego zakupu jestem w zasadzie zadowolona.
Jednym z "pomagaczy" przy chorobie jest odciągacz kataru. W naszym przypadku jest to KATAREK, podpinany do odkurzacza. Klusek oczywiście nie cieszy się na jego widok, na szczęście sam odkurzacz nie kojarzy się negatywnie, a sporadycznie stosowany odciągacz spełnia swoją funkcję. Zaopatrzyliśmy się również w inhalator. Nie lubię go używać, bo wymaga kilku przygotowań przed i czynności konserwacyjnych po. Ale kilka razy udrożniał nosek Czupurka i nie był nawet traktowany jako wróg. Aby z niego skorzystać, wystarczy kupić w aptece ampułki z solą fizjologiczną i w ten sposób nawilżać śluzówkę.
Następnym gadżetem, był kask do nauki chodzenia kilka razy się przydał, ale w zasadzie nie był to konieczny wydatek.

Ostatnie, co mi aktualnie przychodzi do głowy, to wózek spacerowy. Zmiana wielofunkcyjnego na spacerówkę odbyła się szybciej, niż planowaliśmy, co mnie akurat cieszyło. Na początku byłam zachwycona zmniejszeniem gabarytów, łatwością składania [choć nie było to idealne] i mimo wszystko wygodą. Po kilku miesiącach używania mocno zweryfikowałam moją opinię i nie polecam wózka B-Motion 4 firmy Britax. Może nie byłabym taka stanowcza, gdyby nie znaczny koszt [ponad 1000 zł]. Nie będę porównywać go z innymi wózkami, bo nie mam tak rozległej wiedzy, żeby się orientować, czy któryś występujący na rynku model ma akurat funkcję, która mnie interesuje. Oceniam B-Motion pod względem, powiedzmy, jakości do ceny. Wspomniane pompowane koła podnoszą wagę i z tym się liczyłam, więc nie mogę teraz narzekać, zatem skupię się na pozostałych cechach.
Rączka do prowadzenia wózka - regulowana i pełna - nie, jak w parasolkach, dwa osobne uchwyty, ale co z tego, skoro Britax nie da się prowadzić jedną ręką? Wykonana jest z gąbki. Złożony wózek postawiony pionowo opiera się na niej, przez co gąbka zbiera brud z podłoża i może ulec odkształceniu lub zniszczeniu.

Kieszeń na drobiazgi za oparciem - aby swobodnie z niej korzystać należy odkleić rzepy od oparcia wózka. Wtedy kieszeń zwisa luźno. Jest głęboka, więc dość trudno się z niej korzysta. Przy wzroście 180 cm mam kłopot z wydobyciem małego przedmiotu [np. kluczy] z dna tego worka, w związku z tym - nie korzystam. Zawiesiłam torbę, na rączce i w niej wszystko noszę.
Daszek/budka - dość obszerna. Można odpiąć zamek łączący dwie części daszku i wtedy budka całkiem nieźle chroni od wiatru. Jednak po odpięciu zamka nie pojawia się materiał, a jedynie siatka-moskitiera [nie uchroni od deszczu, ale po to są folie ochronne]. W daszku zastosowane jest przykryte okienko do obserwowania dziecka, podczas gdy budka jest używana.
Siedzisko, podnóżek, oparcie i pasy - przy wyborze zwracaliśmy wielką uwagę na wymiary siedzenia. Klusek jest wysoki [ostatni pomiar, w wieku 12 miesięcy, wskazał 83 cm i kolejne przekroczenie skali na siatce centylowej], więc zależało nam, żeby oparcie było odpowiednie nawet za pół roku i później. Ten wózek takie posiada. Wnętrze jest obszerne, maluch może się w nim czuć swobodnie. Natomiast samo wykonanie... Jak już mówiłam, nie porównuję z innymi spacerówkami, jednak mam w pamięci usztywnienie oparcia i siedziska w wózku wielofunkcyjnym. W Britax'ie wydaje się być z kartonu. Pewnie jest. Dziabusza przypinam tylko za pomocą pasów "biodrowych", te naramienne mam wypięte z klamer. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu [kiedy malec reaguje na autobus albo wychyla się z wózka, żeby zobaczyć psa, który nas minął] pasy ciągną za sobą materiał i oparcie razem z siedziskiem pracują, jakby miały się oderwać od ramy. Regulacja nachylenia odbywa się na zasadzie zaciskania lub luzowania pasów [widać je wiszące z tyłu, na zdjęciu powyżej]. Są to dwie taśmy złączone zaciskiem. Żeby unieść oparcie, łapie się za zamontowane na końcach taśm plastikowe kółka i rozciąga je na boki. Czasami, jak dziecko się akurat opiera, podnoszenie nie jest równe i trzeba wtedy dodatkowo dorównać zaciągając tylko jeden pas/taśmę. Opuszcza się chwytając łączący pasy plastik i ściskając kciukiem i palcem wskazującym od góry i od dołu, ciągnie się do siebie. Nie zawsze się udaje, ale to kwestia wprawy.
Podnóżek to zupełny niewypał, o czym pisałam już przed zakupem. Wersja złożona jest ok, ale kiedy chce się ulżyć nóżkom zasypiającego/śpiącego dziecka, rozwiązanie nie jest zadowalające. Nie da się zrobić przedłużenia siedziska. Podnóżek lekko opada, ponadto ciężar nóg naciska na materiał i całość się odkształca. Poza wszystkim innym [np. niewygodą], brzydko to wygląda.
Kosz na zakupy - co tu dużo mówić, w wózku wielofunkcyjnym mieściłam zakupy na cały tydzień;). Teraz wcisnę tam NAJWYŻEJ połowę, jeśli dobrze poukładam. Ale kosz jest, a to ważne.
Koła - pompowane, duży plus [chociaż zwiększa to wagę wózka]. Ale co z tego, skoro skrętność przednich pozostawia wiele do życzenia. Wydaje mi się, że na początku było lepiej [znacznie]. Zastanawialiśmy się z Pluszakiem, co może być powodem tej zmiany i doszliśmy do wniosku, że być może jest to sprawka dziadka Misia. Kiedy on prowadzi pojazd Kluska, krawężniki muszą się strzec. Dziadek w każdy wjeżdża i jeśli przejedzie - w porządku, jeśli nie - odbija się i dopiero wtedy podnosi wózek. Pluszak obiecał, że dobrze napompuje wszystkie koła i sprawdzimy, czy to jest wystarczające, żeby poprawić komfort prowadzenia. W przeciwnym razie mamy problem. Wózek, który miał nam ułatwić życie, być zwrotniejszy, węższy, bardziej kompaktowy i łatwiejszy w transporcie, okazuje się codzienną męczarnią.
Właśnie to prowadzenie wywołuje u mnie tak negatywną opinię o B-motion. Pchanie go jedną ręką kończy się najczęściej skręcaniem na trawnik. Picie kawy i prowadzenie pojazdu jest niemal niewykonalne. Podobnie próba wjechania do windy [pod kątem, nie na wprost] przy sterowaniu tylko jedną ręką - obijanie ścian i przy okazji felg, zahaczanie tylnym kołem o drzwi itp. Prowadziłam przez chwilę "parasolkę" koleżanki. Jej córa jest cięższa od Dziabusza, a mimo to spacerówką można było sterować w prawo i w lewo praktycznie w miejscu. Zamarzyła mi się taka, ale nie zamierzam wydawać pieniędzy na kolejny wózek, skoro tamten miał być już do końca i najlepszy, i w ogóle dla następnego dziecka.